Jest jedno miejsce, które od zawsze wywoływało u mnie gęsią skórkę i szybsze bicie serca. Od zawsze kojarzyło mi się z medytacją, wysokimi górami, wyciszeniem się, szukaniem inspiracji i kolorowymi flagami modlitewnymi. Tym miejscem jest Tybet. Pierwszy raz usłyszałam o nim na lekcji historii w szkole podstawowej, później obejrzałam „7 lat w Tybecie” i wiedziałam, że kiedyś muszę się tam wybrać. To „kiedyś” nastąpiło 4 czerwca 2012, a data ta na zawsze zapisała się w mojej pamięci z hasłem „pociąg do Tybetu”.
Tybet. Zakazany owoc
Aby być bliżej Tybetu, wyruszyłam najpierw do Chin, gdzie pracowałam jako nauczycielka języka angielskiego w szkole średniej w prowincji Hunan. Mogłoby się wydawać, że była to najlepsza lokalizacja, a dostanie się do Lhasy – stolicy Tybetu to pestka, biorąc pod uwagę, że z politycznego punktu widzenia jest to część Chin. Nic bardziej mylnego. Mijał tydzień po tygodniu, a ja wraz z moim przyjacielem nieustannie czekaliśmy na otrzymanie pozwolenia na wjazd do Lhasy
Nikogo chyba nie dziwi, że należy posiadać wizę chińską, aby móc wjechać na teren Chin. Jednak wielkim zaskoczeniem dla nas był fakt, że będąc w Chinach potrzebujemy dodatkowego pozwolenia na wjazd do Tybetu. Ubieganie się o niego wiąże się ze stosem dokumentów, poświęceniem czasu, byciem bardzo cierpliwym i wydaniu znacznej sumy pieniędzy.
Spędziliśmy kilka dobrych godzin nad znalezieniem dodatkowych informacji na ten temat w internecie. Dowiedzieliśmy się, że wyjazd na własną rękę do Lhasy to coś niemożliwego. Zostaliśmy poinformowani, że musimy kupić wycieczkę zorganizowaną przez chińską agencję podróżniczą z opłaconym przewodnikiem, który miałby z nami spędzać większość czasu. Wiadomości te kompletnie nas załamały. Przecież my nie jesteśmy typowymi turystami, którzy chcą być wszędzie oprowadzani jak małe dzieci, trzymani za ręce z wyznaczonym czasem na posiłki, zwiedzanie i kupowanie pamiątek!
Niestety nie było dla nas innej opcji. Sprawdziliśmy dokładnie wiele różnych agencji podróżniczych mieszczących się w różnych prowincjach chińskich od Pekinu po Hunan i wybraliśmy jedną, która zaproponowała nam najniższą cenę za swoje usługi. Pierwsze pytanie jakie padło z naszych ust po skontaktowaniu się z nią było „Czy możemy sami ubiegać się o pozwolenie na wjazd do Tybetu?”. Odpowiedź była krótka „Nie”.
Jak się okazało, aby otrzymać pozwolenie na wjazd do Lhasy wymagana jest liczba co najmniej 5 osób z tego samego kraju, które w tym samym momencie wjadą na teren Tybetu. Znalezienie 3 Polaków, którzy pojadą z nami w jednakowym terminie graniczyło z cudem, więc nasza aplikacja została odrzucona. My nie chcieliśmy się jednak poddawać i wspólnie z agencją znaleźliśmy 3 Polaków przebywających w Chinach, którzy wyrazili zgodę na zeskanowanie i wysłanie kopii swoich paszportów.
Najbardziej frustrującą rzeczą był fakt, że chiński rząd zmieniał warunki wjazdu do Tybetu co kilka dni. Jednego dnia każdy mógł wjechać bez większego problemu, innego cały Tybet był zamknięty przez tydzień, aby po kilku dniach otworzyć go dla wybranej grupy turystów. Decyzje w sprawie wycieczek i większych wypraw były nieprzewidywalne, a oczekiwanie na jakąkolwiek decyzję trwały dniami.
W końcu dostaliśmy zielone światełko od rządu chińskiego i cieszyliśmy się jak małe dzieci. Musieliśmy jeszcze dołączyć kopię wiz chińskich, oficjalny list z naszych szkół o pozwolenie na wyjazd, wypełnioną aplikację, kopię ubezpieczenia zdrowotnego i 2 zdjęcia na niebieskim tle.
Chiński pociąg do Tybetu – wady i zalety
Aby dostać się z prowincji Hunan do Lhasy, mogliśmy albo polecieć samolotem i być na miejscu w ciągu 2 godzin albo pociągiem i dojechać tam w ciągu 46 godzin.
Najtańszy koszt przelotu wynosił 1500 yuanów (RMB) czyli chińskiej waluty. To około 800 złotych w jedną stronę, natomiast pociągiem jedyne 600 yuanów, czyli 300 złotych za bilet sypialny (trasa Chongqing – Lhasa). Wybór ze względów finansowych był oczywisty. Jako, że podróżujemy przez świat jak najtaniej, wybór pociągu do Tybetu zamiast samolotu zaoszczędzał nam kilka dobrych złotych.
Musimy przyznać, że kolej chińska z Qinghai do Tybetu zrobiła na nas niesamowite wrażenie. Przejeżdża ona przez 45 różnych stacji, więc można się dostać do Tybetu z jakiejkolwiek prowincji bez żadnego problemu.
Dodatkowo istnieje 5 rodzajów biletów kolejowych. Tak zwane „twarde siedzenia”, „miękkie siedzenia”, „twarde łóżka”, „miękkie łóżka” i „business klasa”. Wszystkie bilety znacząco różnią się cenowo i pod względem komfortu, ale dzięki ich różnorodności każdego stać na taką podróż. Dla przykładu, bilet z siedzeniem twardym kosztuje RMB389 (trasa Pekin – Tybet, 4,064 km), a miękkie łóżko to koszt ponad RMB1000 (niewiele różni się od biletu samolotowego). Wszystkie przedziały wyglądają czysto i schludnie, a cała załoga nie przestaje się uśmiechać.
Dodatkowo, podczas takiej podróży można poznać wielu ciekawych ludzi, głównie lokalną społeczność zarówno Tybetańczyków jak i Chińczyków, którzy chętnie zamienią z wami kilka słów. My osobiście poznaliśmy parę chińską w naszym wieku, studentów, od których nauczyliśmy się kilku słówek tybetańskich. Szczególnie utkwiły nam w głowach dwa słowa “Tashi deleg” oznaczający powitanie, nasze “Witaj” i “Kah-leh phe”, czyli “Do widzenia”. Słów tych używaliśmy na każdym kroku, składając dłonie jak do modlitwy i pochylając nisko głowę na znak szacunku do ludności lokalnej. Gesty jak i wypowiedziane słowa zawsze wywoływały uśmiech na twarzach Tybetańczyków.
Uwierzcie nam bądź nie, ale w ciągu dwóch dni można nieźle podszkolić swój język chiński bądź tybetański i wjechać do Lhasy z kilkoma słówkami, która z pewnością wywołają uśmiech na twarzach Tybetańczyków.
Niestety jedną z wad mogą być problemy z oddychaniem, dlatego osoby wrażliwe i te które cierpią na jakiekolwiek wady serca nie powinny ryzykować zdrowia podróżując pociągiem (oczywiście w pociągu znajdują się maski i rurki z tlenem). Niektórzy narzekają też na brak wygody (za mało wolnej przestrzeni w przedziale, duża liczba podróżujących) oraz na niski poziom higieny osobistej u chińczyków. Jak się pewnie domyślacie, Chińczycy nie należą do czyścioszków. Wielu z nich mlaska podczas jedzenia, pluje na podłogę i nieprzyjemnie pachnie, a taka kompozycja może być zabójcza.
Siedzenie w jednym wagonie przez dwa dni może być nie tylko męczące, ale również nudne. Dla zabicia nudy można czytać książki, które mogą nas wprawić w jeszcze bardziej podróżniczy klimat albo napisać własny pamiętnik z podróży. Nie można też obejść się bez zajrzenia do kuchni chińskiej umieszczonej na końcu każdego pociągu.
Menu oferuje rozmaite potrawy od prostych zupek chińskich z makaronem po wykwintne dania mięsne lub owoce morza. Serwowane są nie tylko tradycyjne chińskie dania jak na przykład słynne pierożki na parze o nazwie Baozi, ale również i europejskie jak spaghetti bolognese. Potrawa tak w prawdzie może różnić się od naszej europejskiej ze względu na bardziej orientalny, pikantny i lekko przesolony smak, ale jest to miłe odstępstwo od lokalnego jedzenia, które mamy pod dostatkiem w Chinach. Ceny jedzenia wahają się od 10 yuanów za zupkę chińską do nawet 300 yuanów za główne danie i kilka przystawek takich jak sadzone jajka, placuszki z dyni czy talerz krewetek.
Pociąg do tybetu przez 4 pory roku
Przyznajemy się, że możliwość podziwiania niesamowitych widoków z okna pociągu była drugim, zaraz po niskich cenach, powodem dla którego zdecydowaliśmy się na dwudniową podróż pociągiem do Tybetu. Godziny w pociągu z pewnością opłaciły się dla cudownych widoków, które byliśmy w stanie podziwiać zza szyby i utrwalić na zdjęciach.
Zachwyt połączony z niedowierzaniem i lekką nutką ekscytacji. Ręce tak mi się trzęsły z radości, że ciężko było mi stabilnie trzymać aparat. Pasażerowie nie mogli odkleić nosów od szyb pociągu, a zza pleców słyszeliśmy chińskie krzyki „Coś pięknego!” Przez kilka dobrych godzin byliśmy świadkami 4 pór roku – od mroźnej zimy w górach po słońce bijące swoim blaskiem nad jeziorami tybetańskimi.
W pewnym momencie, tuż przed naszymi oczami, ukazały się kolorowe flagi modlitewne zawieszone na czubku każdego z drewnianych domów lub też targane przez wiatr daleko w polu. Krajobraz zmieniał się z każdą minutą. W jednej chwili widać było zasypane przez śnieg wysokie góry tybetańskie, a po chwili śnieg topniał i wychodziła zza chmur przepiękna tęcza w złocistych barwach.
Każdy obraz uchwycony na kamerze naszych aparatów bił naturalnością i prostotą. Żywe kolory nieba, chmur, ptaków, biegnących zwierząt i siedzących Tybetańczyków na skałach odebrały nam mowę. Pociąg pędził przed siebie bez opamiętania.
Raz widoczna była wielka rzeka w której kąpały się dzieci, innym razem biedni tubylcy ogrzewali swoje ręce nad rozpalonym ogniskiem. Marzyłam o zatrzymaniu czasu. Chociaż na chwilkę, na pięć minut, aby móc usiąść na szczycie jednej z gór i nie przestawać patrzeć na te cuda matki natury. Zamknąć oczy i powoli oddychać świeżym górskim powietrzem…
Autorami wpisu są Agnieszka i Czarek, twórcy etramping.com
Witam, czy jest opcja wrócić do Polski z Tybetu pociągiem?