Z założenia wyjazdy na zielone szkoły posiadają same zalety. Uczniowie udają się do atrakcyjnych turystycznie miejsc, by móc w tym czasie przyswoić w nietypowy sposób wiedzę i pogłębić relacje w gronie rówieśników. Idea słuszna, tylko jak wygląda kwestia organizacji takich grupowych wyjazdów i czy korzyści finansowe nie przysłaniają tych emocjonalnych?
Dla szkół najlepszymi miesiącami na tego typu wyjazdy są wrzesień oraz przełom maja i kwietnia. Z edukacyjnego punktu widzenia okresy te mają swoje uzasadnienie. Zielona szkoła na początku roku szkolnego u nie zaburza toku nauczania, a dla klas pierwszych stanowi możliwość szybkiej integracji. Z kolei kwiecień i maj to okres egzaminów gimnazjalnych i matur. Zamiast skracania lekcji dyrekcje szkół decydują się na masowe wysyłanie pozostałych uczniów na zielone szkoły.
Drugą stronę medalu stanowi walka o przetrwanie organizatorów wycieczek i właścicieli ośrodków wypoczynkowych. Autokar pełen uczniów może decydować o ich „być albo nie być” poza sezonem. Nie dziwne więc, że każdy chce za wszelką cenę zdobyć jakże mało wymagającego klienta. Dlatego sposób ich pozyskiwania oraz sama organizacja wyjazdów mogą budzić pewne wątpliwości.
Polowanie na nauczyciela
Firmy zajmujące się organizacją młodzieżowych wyjazdów borykają się z różnymi problemami. Brakuje im wykwalifikowanych kadr, odpowiedniego przygotowania, a stan proponowanej infrastruktury turystycznej nierzadko pozostawia wiele do życzenia. Oczywiście nie brakuje szkół, w których organizacją „zielonej szkoły” zajmują się sami nauczyciele i rodzice. To jednak tylko chlubne wyjątki, gdyż skoordynowanie wszelkich kwestii organizacyjnych jest niezwykle czasochłonne, a osobiste upodobania i preferencje mogą zostać szeroko skrytykowane. Z tego też powodu nauczyciele rzadko podejmują tego typu wyzwania.
O wiele łatwiej skorzystać z gotowych ofert, które wręcz same „wpadają” w ręce nauczycieli. Szkoły już od 1 września są zasypywane licznymi propozycjami wyjazdów dla młodzieży.
– Otrzymujemy mnóstwo ofert drogą elektroniczną bądź pocztową. Niektórzy wręcz próbują wcisnąć je nam do ręki wchodząc do pokoju nauczycielskiego – mówi Barbara Włodarczyk, jedna z nauczycielek warszawskiego liceum.
Problem pojawia się jednak gdzie indziej. Gdy o wyborze spośród dostępnych propozycji decyduje grupa, złożona najlepiej z nauczycieli i rodziców, to zapewne priorytetem będzie komfort wypoczynku. Co się jednak stanie, gdy o wyborze decyduje jedynie nauczyciel? Wyjścia są dwa, albo pójdzie za głosem grupy, albo skuszony ciekawą ofertą wytypuje opcję dla siebie najkorzystniejszą.
Przedstawiciele biur stosują różne chwyty, aby przekonać nauczycieli do wyboru właśnie ich oferty. Możliwości jest kilka. Najczęściej jest to darmowy wyjazd dla nauczyciela, nierzadko z możliwością zabrania ze sobą swoich dzieci. Dostają dodatkowo wynagrodzenie za trud włożony w całodobową opiekę nad uczniami. Nierzadko też zniżki na kolejny (wtedy już prywatny) wypoczynek w danym miejscu. Te wydatki, dające się wpisać w koszt reklamy, będą oczywiście wliczone oczywiście w cenę wyjazdu. Obciążone zostaną więc portfele rodziców. Skala zjawiska jest trudna do oszacowania, bo z pewnością nie wszyscy nauczyciele czekają tylko na takie okazje. Warto jednak zastanowić się, jak często względy finansowe stają się języczkiem uwagi.
Jakość się (nie) liczy?
Niekiedy decyzję o wyborze organizatora „zielonej szkoły” podejmuje samorząd lokalny, ogłaszając przetarg. Najczęściej głównym kryterium wyboru jest cena, co powoduje, że jakość świadczonych usług staje pod znakiem zapytania. W takim wypadku szkoła ma narzuconego wykonawcę, a rodzice przyparci do muru słusznie zaczynają się martwić, np. o stan techniczny autokaru.
Kontrowersje pojawiają się także przy ocenie jakości oferowanych wyjazdów. Jeżeli nauczyciel będzie brał pod uwagę jedynie własne korzyści, to ucierpieć na tym mogą wszyscy uczniowie. Wszak to mało wymagająca grupa turystów. Dziecko zaaferowane samym wyjazdem nie będzie się przecież skarżyło na czwarte łóżko w trzyosobowym pokoju, odklejająca się tapetę, czy niezbyt świeży ser na śniadanie.
Młodsze dzieci mogą nie mieć odwagi, by poskarżyć się swoim rodzicom, a Ci zaś rzadko mają możliwość skontrolowania miejsca pobytu swojego dziecka jeszcze przed jego wyjazdem. Który rodzic będzie miał czas na osobną wycieczkę na drugi koniec kraju, bądź za granicę?
Cena akceptacji
Gdy posyłamy swoją pociechę do szkoły, to pragniemy zapewnić jej możliwie jak najlepszy start. Robimy wszystko, by jego wyposażenie i własna samoocena nie odstawały poziomem od innych dzieci. A jak ma się do tego wydatek związany z wyjazdem na „zieloną szkołę”? Z tym bywa różnie. Część rodziców nie ma problemu, aby uwzględnić to w domowym budżecie, część planuje taki wydatek z dużym wyprzedzeniem, część zaś nie może sobie pozwolić na taki luksus. Najczęstszą przyczyną, dla której dzieci nie jadą na zieloną szkołę, są niewystarczające środki finansowe rodziców.
Ceny wyjazdów na „zielone szkoły” są niezwykle zróżnicowane. Koszt osobodoby w Polsce waha się zazwyczaj w granicach 35 – 80 złotych. Modne ostatnio wyjazdy zagraniczne dotkliwiej odchudzają portfele rodziców.
– Najgorsze są wyjazdy we wrześniu, bo dziecku trzeba kupić książki i przybory, nierzadko nowe ubrania, a tu jeszcze te zielone szkoły. Dzieci są wypoczęte po wakacjach, więc ja nie widzę zbytnio sensu w tych wyjazdach – mówi pan Marek, ojciec 14 letniego gimnazjalisty.
Cena wyjazdu na „zieloną szkołę” może być niższa, jeśli uda nam się zdobyć dofinansowanie z budżetu lokalnych władz samorządowych czy wojewódzkich funduszy ochrony środowiska. Mniej zamożni uczniowie mogą także liczyć na wsparcie finansowe szkoły. Pomoc ta jest jednak zależna od polityki, budżetu oraz chęci władz lokalnych.
Zielone szkoły – pętla wzajemnej presji
Jak więc nie zagubić się w gąszczu zawiłości związanych z „zieloną szkołą”? Trzeba zdać sobie sprawę z faktu, iż uczestnicy całego wydarzenia tworzą swoisty łańcuch zależności i nacisków. Dzieci i nauczyciele chcą wyjechać na „zieloną szkołę”, biura podróży widzą w tym szansę na zarobek w chudych miesiącach, więc naciskają na pedagogów. Ci z kolei, widząc szereg płynących dla siebie korzyści, wybierają daną ofertę i przedstawiają ją na szkolnych zebraniach. W ten sposób rodzice znajdują się w sytuacji między młotem a kowadłem.
– Muszę wybierać: albo dobro dziecka, albo moje możliwości finansowe, a przecież nasze pociechy, w obawie o brak akceptacji wśród swoich rówieśników, wywierają na nas presję – tłumaczy nam ojciec gimnazjalisty.
Kompromis w takiej sytuacji wydaje się niemożliwy. Nauczyciel może kierować się dobrem własnym, lub dobrem ogółu – to jest kwestia indywidualna. Rodzice powinni zaś w kontrowersyjnych przypadkach domagać się możliwości większego zaangażowania w proces organizacji i wyboru oferty. Wspólną troską powinna stać się nie tylko próba pozyskania funduszy dla najuboższych dzieci, ale też zapewnienie bezpieczeństwa i komfortu wszystkim uczestnikom. Czy aby jednak rodzice mają realny wpływ na opisane kwestie?