Mapa, przewodniki, jakiś plan zwiedzania? Zapomnij! Ja się zgubiłem z premedytacją. Poszedłem szukać ludzi i miejsc w Lizbonie, które pokazują nieutuczone masowym turyzmem oblicze miasta. Miałem tylko jeden cel: zgubić się na wzgórzach pokrytych oceanem czerwonych dachów.
Lizbońska Alfama – ocean czerwonych dachów
Alfama w czasach mauretańskich była najwspanialszą dzielnicą. I do dziś nią pozostała. Czerwone dachy, ściśnięte obok siebie budynki, wąskie uliczki nadają tej części miasta specyficzny urok. Zaraz tam się zgubię, tylko trzeba jakoś wejść w ten labirynt.
Niepozorne schody, prowadzące od jednej z większych ulic, zachęcają do wspinaczki. Jest wrzesień, w centrum mnóstwo turystów, którzy na wzgórze jadą tramwajem. Ale nie wiedzą, co tracą. Dobrze, że do wielu miejsc w tej dzielnicy nie dociera komunikacja publiczna. Spacer wśród cichych i pustych uliczek to jest właśnie to, czego szukam. Kieruję się więc ku górze, zdobywając kolejne schody.
Podążam w cieniu, więc nie odczuwam wysokiej temperatury. Alfamę najlepiej odwiedzić z samego rana, albo późnym popołudniem lub wieczorem. Omijamy najgorętsze godziny i wtedy najlepiej czuć tętniące życiem mieszkańców dzielnicę.
Skręcić w prawo czy w lewo? To nie ma znaczenia. Becos i travessas, bo tak tutejsi nazywają zaułki labiryntu, tworzą niepowtarzalny klimat. Wiele kamienic pokrytych jest od zewnątrz płytkami ceramicznymi, zwanymi azulejos, które są dziedzictwem mauretańskim. Są tu wszędzie, na każdej ścianie, zachwycając orientalną urodą geometrycznych i roślinnych wzorów. Gdzieniegdzie mieszkańcy mają tu zwyczaj przywieszania serpentyny o identycznym lub zbliżonym kolorze do płytek na swoich domach.
Ale urok szwendania w nieznane pryska. Na chwilę czuję się jak w domu. Nie wiem tylko, czy się dziwić tym bazgrołom na ścianie, świadczącym o wizycie kibiców polskich drużyn piłkarskich. Kibic ze mnie raczej telewizyjno-internetowy, więc nie mam pojęcia, czy to norma, by na meczach wyjazdowych zostawiać po sobie ślad na murze?
Dalej już bez polskich akcentów. Ale wciąż zadziwia mnie to, że azulejos nadają każdej kamieniczce inny charakter. Spacerując wokół nich czuję swoistą paletę niekończących się wzorów i kolorów. W wielu domach zachowały się też typowo arabskie okna z szybkami oprawionymi w ołowiane ramki.
Ale gdyby ktoś myślał, że azulejos to tylko jakieś tam banalne wzorki i szlaczki, to bardzo się myli. Wiele z nich tworzą malowidła ścienne. Te kafelki wiszą na fasadzie jednego z kościołów. Wygląda na to, że przedstawiają Lizbonę sprzed trzęsienia ziemi.
Nieopodal znajduję małą altankę, gdzie w cieniu uzupełniam płyny. Nieco w rogu nad kratami rosną winogrona. Widać, że typowo miejski charakter wcale nie przeszkadza w uprawie tego owocu.
Wędrując dalej, napotykam tu i ówdzie malowidła o charakterze religijnym. Nierzadko tuż przy wejściu do kamienicy, jakby mieszkańcy wierzyli w opatrzność świętych, która nad nimi czuwa. Portugalia na każdym kroku udowadnia, że jest krajem katolickim. Niektóre fasady to jeden długi ciąg motywów biblijnych. Tu ta sama postać pojawia się na trzech różnych malowidłach. Wygląda, jakby ktoś chciał opowiedzieć jej historię.
Pamiątka po sąsiedzie
Zwykły budynek na rogu? Bynajmniej. Zrobiłem to zdjęcie z jednego powodu. Na nim dobrze widać mauretański charakter dzielnicy. Każda uliczka wznosi się lub opada pod innym kątem. Raz pod górę, za chwilę na dół i już jesteś w ślepym zaułku. Labirynt uliczek miał zdezorientować wrogów. Dlatego tak łatwo można się tu zgubić.
Chwila odpoczynku z widokiem na czerwone dachy od strony ujścia Tagu. Przyjmuję na twarz odrobinę przyjemnej bryzy, trochę promieni słonecznych i ruszam dalej. Nie, jeszcze chwilkę. Jeszcze parę innych ujęć, by nacieszyć oko. Zdjęcia o wschodzie lub zachodzie słońca muszą tu wychodzić fenomenalnie.
Kilkanaście metrów dalej moją uwagę zwraca portret mężczyzny. To pewnie tabliczka pamiątkowa, ale nie jestem pewien. Zaczepiam wychylającą się z okna nieopodal kobietę i zagaduję, z nadzieją, że odpowie mi coś po angielsku. Kręci głową, lekko się uśmiecha. Po chwili woła kogoś z głębi mieszkania…
Wychyla się młody człowiek. Pytam, co to za tabliczka. Młodzieniec łamaną angielszczyzną odpowiada, że Senior Salgado mieszkał tu od urodzenia. Zmarł w 2009 r. Wszyscy go znali w okolicy. Uczynny, zawsze uśmiechnięty. Bardzo go nam brakuje, stąd ta tabliczka pamiątkowa – opowiadał dalej. Swoją drogą to niezwykle ciekawe, że u nas tablice wiesza się zasłużonym i znanym, a tu prostym ludziom. Sąsiadom, których się dobrze wspomina.
Tramwajowy wehikuł czasu
Być w Lizbonie i nie zobaczyć tutejszych żółtych tramwajów? Nie wypada! To istne wehikuły czasu. Drewniane siedzenia i okna, mechanizm sterowania na korbkę od razu przenosi w minioną epokę. Małe wagoniki mkną wąskimi uliczkami, idealnie wpisując się w charakter ściśle zabudowanej dzielnicy.
Jak wąskie potrafią być uliczki widać najlepiej właśnie tu. W niektórych miejscach trzeba się mocno przytulić do ściany, żeby nie zostać potrąconym. Tramwaje nie jeżdżą tu specjalnie często. Niektóre odcinki pokonują wahadłowo po jednym torze. Jeśli nie ma miejsca w środku, zawsze można chwycić się drzwi i jechać na schodkach. Ja też wsiadam, by udać się w nieznane.
Mam szczęście, że jadę tramwajem bez innych turystów. Jedynie tutejsi mieszkańcy. Głównie starsi. Ale co ciekawe, przez całą drogę rozmawiają z motorniczym. Wsiadają, uśmiechają się, witają, klepią go po plecach. Zupełnie jak starzy, dobrzy kumple. Aż trudno uwierzyć, że to duża metropolia.
Wysiadam z tramwaju po kilku minutach. Ale zaczyna być gwarno, słychać jakąś muzykę. Idę sprawdzić, skąd dobiega ten hałas.
Jarmark? To jakieś déjà vu. Znów czuję się jak u siebie. Kto mieszka w Warszawie dobrze pamięta targowiska na Stadionie Dziesięciolecia. Tam i tu można kupić dosłownie wszystko. Rupiecie, ubrania, antyki. Z głośników wydobywa się muzyka fado. Klimat jak sprzed 20 lat. Zawsze miałem problemy, gdzie znaleźć niebanalny strój na tematyczne imprezy z przebraniami. Gdybym mieszkał w Lizbonie, wiedziałbym, gdzie szukać.
Kościoły i katedry w Lizbonie mają niepowtarzalny urok. Warto wdepnąć choćby na chwilę. Wiele z nich nie jest odwiedzanych przez turystów, bo nie ma ich w przewodnikach.
Najbardziej obleganą i najczęściej polecaną zwiedzającym jest Katedra Najświętszej Maryi Panny (Sé de Lisboa). Ale wcale nie żałuję, że mnie tam nie było. Patrząc na to zdjęcie, Basilica de Estrela warta jest każdej minuty tam spędzonej. Dawno nie czułem tak fenomenalnego, mistycznego klimatu z grą świateł i cieni.
Każda najmniejsza uliczka zachwyca innym odcieniem. Małe drzwi, jeszcze mniejsze okna i balkony. Wszystko ściśnięte blisko siebie, a i miejsce na rowery też się jeszcze znajdzie. Gdyby ktoś naprawdę się zgubił, nie warto pytać o drogę. Wystarczy schodzić w dół, a prędzej czy później dotrzemy w okolice nadbrzeża.
Zaczynam odczuwać zmęczenie. Na szczęście nieopodal trafiam na niewielki, uroczy placyk, gdzie znajduję małą kawiarenka. W Lizbonie jest ich mnóstwo. Takich małych, rodzinnych biznesów kawiarnianych, które mają się tu wyjątkowo dobrze, a dużych sieciówek a’la Starbucks naprawdę ciężko znaleźć.
Nie mam żadnych wątpliwości, że Alfamę warto zwiedzać na pieszo i pod żadnym pozorem nie korzystać z komunikacji miejskiej. W ten sposób nie odkryłbym prawdziwych uroków średniowiecznej dzielnicy Lizbony. To cudowne miejsce, które pobudza wyobraźnię, łącząc w niepowtarzalny sposób malownicze uliczki z mauretańskim, zabytkowym charakterem budynków. Tu na każdym kroku trafia się okazja do zrobienia przepięknych zdjęć.